RD Eksploracja – wywiad z grupą eksploracyjną
Od wczesnej młodości ciągnęło mnie pod ziemię. W zasadzie chyba od wieku kilku lat, gdy rodzice po raz pierwszy zabrali mnie do jaskini Mroźnej w dolinie Kościeliskiej (wasza wina!). Potem poszło jak lawina: jaskinia Ciemna, Łokietka, Nietoperzowa, Dziura w dolinie ku Dziurze, Radochowska, Niedźwiedzia, grota Mechowska i inne. Po drodze jaskinie zetknęły się z minerałami – w ten sposób odkryłem, że lubię też zwiedzać sztolnie i opuszczone kopalnie. Wszystko to były oczywiście obiekty turystyczne. Przełomem była jednak jaskinia Mylna – chyba najmniej „uturystyczniona” z jaskiń, w których byłem w okresie wczesnej młodości. Do dziś pamiętam korytarze tak niskie, że należało iść pochylonym, albo wręcz w przykucu, ciemność, miejscami woda po kostki i uśmiech na ustach małego mnie – to było coś… choć owe „coś” zniechęciło trochę rodziców do podziemi.
Dziś jednak stoję w progu dorosłości – mogę wchodzić gdzie chcę i zwiedzać co chcę. Również obiekty do których nie prowadzą wydeptane ścieżki i których ścian nie zdobią żarówki oświetlające drogę. Pytanie jednak, czy rzeczywiście mogę i jak zrobić to bezpiecznie? Zwróciłem się wobec tego do doświadczonej grupy zajmującej się eksploracją podziemi – „RD Eksploracja”, na wywiad z którymi serdecznie zapraszam.
Tymon Kalbarczyk
Przede wszystkim powiedzcie czym jest RD Eksploracja oraz od jak dawna zajmujecie się podziemną eksploracją?
RD Eksploracja to projekt dwóch kumpli, skupiający się na tematyce dawnego górnictwa i ogólnie pojętych podziemi. Trzonem zespołu są Marcin i Paweł. Ostatnimi czasy coraz częściej występujemy w ekipie trzyosobowej, wzbogacając skład o Michała. Marcin jest inicjatorem powstania grupy, domorosłym konstruktorem różnych dziwnych urządzeń eksploracyjnych, a także pasjonatem podziemnej fotografii.
Paweł to pasjonat lokalnej historii, wielbiciel ciasnych podziemnych dziur i nasz ekspert od promieniowania.
(Marcin:) Podziemiami interesowałem się od czasów szkolnych. Pamiętam jak z wypiekami na twarzy czytałem w internecie opisy eksploracji starych sztolni i oglądałem zdjęcia z ich wnętrza. Jednak pierwsze kroki pod ziemią stawiałem dopiero w czasie studiów (nie mówię o obiektach turystycznych, do których ciągałem rodziców). Były to pozostałości podziemnej fabryki w Leśnej i rok 2011. W międzyczasie poznałem Pawła i zacząłem ciągać go na wyjazdy w góry, a później też i „w dziury”.
Pamiętam nasz pierwszy wyjazd sztolniowy. Wybraliśmy się do Kowar i przez kilka godzin błądziliśmy we mgle po zboczu, szukając sztolni nr 7. Nie znaleźliśmy jej wtedy. Tak samo jak nie znaleźliśmy sztolni „Głównej”, mimo że kilkukrotnie obok niej przechodziliśmy. Musieliśmy się wtedy zadowolić mniejszymi obiektami, ale nadrobiliśmy to podczas następnego wyjazdu.
Później otarłem się o klub speleologiczny, zaprzyjaźniłem się z technikami linowymi, a także przekonałem się, że nie lubię ciasnych dziur i mam klaustrofobię – na szczęście dopiero w ekstremalnych sytuacjach. Nie zmienia to faktu, że muszę mieć dobrą motywację, żeby pchać się w naprawdę ciasne miejsca.
Bardziej aktywnie zaczęliśmy działać po roku 2015, kiedy to nieco z przypadku zapisałem się na wyjazd do niemieckich opuszczonych kopalń. Były to dwa wyjazdy i zdecydowanie najpiękniejsze obiekty jakie dane mi było odwiedzić (będziemy musieli to kiedyś powtórzyć). Oprócz wspaniałej wyprawy, poznałem też kolegę Andrzeja, który później pokazał nam wiele ciekawych miejsc u nas – na Dolnym Śląsku.
Czyli obiekty podziemne towarzyszą wam od młodości. Jakie mieliście wtedy, na początku, podejście do bezpieczeństwa? Jak to podejście zmieniało się z czasem?
Cóż. Na początku nie mieliśmy ani zbyt wiele wiedzy, ani doświadczenia. Naszym celem były dobrze znane i opisane obiekty. Co jednak wcale nie oznacza, że łatwe i w pełni bezpieczne. Na szczęście w naszym przypadku brak doświadczenia powodował, że zazwyczaj nie wchodziliśmy w niepewne miejsca, których nie potrafiliśmy ocenić. Woleliśmy odpuścić na widok spękanego stropu nad obwałem. Trochę gorzej sprawa miała się w kwestii bezpieczeństwa gazowego. Co prawda wycofywaliśmy się, kiedy za mocno zawiało siarkowodorem. Dość szybko też zaopatrzyliśmy się w lampę wskaźnikową do monitorowania zawartości tlenu w atmosferze. Jednak lampę nie zawsze brało się w miejsca, gdzie powinno się ją mieć, bo jest ciężka i nieporęczna. Żeby walczyć z tym problemem, kupiliśmy elektroniczny miernik dwutlenku węgla, który też wiele razy został w domu, jeśli cel naszej podróży nie był „podejrzany” pod względem gazowym. W ostatnim czasie to się poprawiło. Zbudowałem miniaturowy i pancerny miernik dwutlenku węgla, który teraz mam zawsze przy pasku. Nie przeszkadza w poruszaniu się i wiem, że nic mu się nie stanie nawet w zaciskach przy czołganiu. Natomiast teraz, mając większe doświadczenie i wiedzę, zdarza się nam wchodzić w miejsca bardziej niepewne pod względem zawałowym. Trudno jednoznacznie określić, czy jest to dobre, czy złe. Na pewno pozwala zobaczyć więcej.
Speleoklub i nauka technik linowych; jak często okazują się one przydatne pod ziemią?
Techniki linowe dają całkiem nowe możliwości. Do niektórych obiektów nie da się dostać w inny sposób. A przynajmniej nie da się tego zrobić w pełni bezpiecznie. Jednocześnie, raczej nie zdarzają się sytuacje, podczas których niespodziewanie spotyka się trudność wymagającą technik linowych. Do takich miejsc jeździ się już przygotowanym. Jedyną przykrą niespodzianką może być niedoszacowanie długości potrzebnej liny. Na naszych terenach o wiele bardziej powszechny jest dostęp do kopalni przez sztolnie (a poniżej poziomu tej sztolni kopalnia, jeśli istniała, jest zalana). Prawie wszystkie szyby są zasypane lub zawalone.
Zdarzają też obiekty, które mają rozwinięcie bardziej pionowe, posiadające upady, komory z trawersami, czy kilkumetrowe prożki między poziomami. Te trudności da się pokonać tak zwaną metodą „na żywca”, jednak sprzęt linowy znacznie ułatwia poruszanie się i zapewnia zdecydowanie wyższy poziom bezpieczeństwa.
Wspomnieliście o spękanych stropach i bezpieczeństwie gazowym. Dlaczego popękany, lub zwietrzały strop stanowi niebezpieczeństwo, chyba nie trzeba tłumaczyć, ale moglibyście rozwinąć czym jest owo bezpieczeństwo gazowe?
Zanim przejdę do gazów, krótka ciekawostka na temat spękań i obwałów. Znajoma studentka geologii przedstawiła nam kiedyś ciekawy pogląd – sztolnia, czy chodnik bez żadnych spękań może być bardziej niebezpieczny niż taki poobsypywany. Spękany górotwór nieustannie pracuje, niwelując powstające naprężenia, podczas gdy w litej skale naprężenia mogą się kumulować i odprężyć gwałtownie, zawalając chodnik w jednym momencie. Osobiście uważam to podejście jak najbardziej za słuszne, jednak w czynnych kopalniach, gdzie powstają ciągle nowe pustki, wrażliwe na naprężenia górotworu. W opuszczonych kopalniach, co się miało zawalić z tego powodu, już się prawdopodobnie zawaliło.
Jeśli zaś chodzi o niewidoczne i bardziej podstępne metody, którymi opuszczone kopalnie próbują nas zabić…
Największym problemem starych kopalń jest to, że nie są przewietrzane. Powietrze z zewnątrz w bardzo niewielkim stopniu wymienia się z powietrzem wewnątrz kopalni. Oczywiście nie jest to reguła. Kilkusetmetrowe sztolnie, których wlot jest otwarty na całą szerokość i wysokość chodnika, nie będą stwarzały żadnego zagrożenia gazowego. Czasem też kopalnia może się wentylować poprzez szybiki międzypoziomowe czy spękania górotworu. Nawet jeśli nie ma połączenia zdatnego do przejścia, mogą istnieć drogi, przez które obiekt będzie się grawitacyjnie przewietrzał. A dlaczego to jest takie ważne? Przecież teoretycznie nic tam w kopalni nie „zużywa” powietrza. A no właśnie – czy na pewno nie zużywa? Rozkładająca się drewniana obudowa może podkradać nam odrobinę tlenu. A kiedy robi to bez tlenu, może oddawać nam inne nieprzyjemne gazy, jak siarkowodór czy metan. Zwłaszcza można to poczuć, kiedy trąci się taką belkę spoczywającą pod wodą. Jeżeli dawno nikt przez to miejsce nie przechodził, możemy zobaczyć bąbelki gazu wydostające się na powierzchnię i po chwili poczujemy charakterystyczny zapach siarkowodoru. Jednak siarkowodór w kopalniach nie stanowi aż tak dużego zagrożenia. Przede wszystkim ma silny, nieprzyjemny zapach, który będzie nas ostrzegał. Największym zabójcą pod ziemią jest dwutlenek węgla. Ginęli od niego górnicy, eksploratorzy, czy złomiarze, którzy połasili się na stalowe wyposażenie sztolni. Skąd dwutlenek węgla w kopalniach? W zasadzie mogę wskazać dwa źródła. Może wysączać się z górotworu. Jest to cecha charakterystyczna kopalń węgla i z tego powodu są one o wiele bardziej niebezpieczne od każdego innego obiektu. Dwutlenek węgla może też gromadzić się w kopalniach niewęglowych, jednak jest to rzadsze. Jak wspomniałem, problemem pod ziemią jest brak wentylacji. Powietrze stoi nieruchomo przez długi czas. Tu trzeba mieć świadomość, że nie oddychamy jednorodnym gazem o nazwie „powietrze”, tylko jest to mieszanina różnych gazów i są to gazy o różnych gęstościach. W sytuacji całkowitego bezruchu powietrze będzie się rozwarstwiać. Dwutlenek węgla jest z kolei najgęstszy z głównych składników atmosfery i będzie osiadał na dole naszego rozwarstwionego powietrza. W kopalni będzie płynął, jak niewidoczna ciecz, wypełniając zagłębienia. Z tego powodu niebezpieczne są obiekty, które schodzą w dół od otworu wejściowego, bo im niżej i dalej od wejścia (dalej od wejścia, a więc słabsza jest wymiana powietrza), tym może być więcej dwutlenku węgla.
A jak zabija ten dwutlenek węgla? Podstawowym problemem jest to, że wypiera tlen z miejsca w którym się znajduje. W naszym rozwarstwionym kopalnianym powietrzu, tlen pozostał gdzieś powyżej, a my zanurzamy się z każdym krokiem głębiej w CO2 i z każdym krokiem bardziej się dusimy. I w tym miejscu pojawia się jeszcze jeden bardzo poważny problem z dwutlenkiem węgla – jest to gaz trujący przy większych stężeniach. W sytuacji ekstremalnej, jeżeli nagle znajdziemy się w miejscu o stężeniu dwutlenku węgla przekraczającym 10%, Jeden wdech wystarczy do porażenia układu nerwowego. Tracimy przytomność, upadamy – a więc podnosimy sobie dawkę, bo im niżej tym więcej CO2, a mniej tlenu – koniec bez happy endu. Ale to nie wszystko. Przy mniejszych stężeniach, ten gaz ciągle chce nas zabić. Upośledza zdolności poznawcze. Przestajemy logicznie myśleć. Nie zdajemy sobie sprawy, że się dusimy. Jesteśmy coraz bardziej zmęczeni. A dlaczego by sobie nie przykucnąć i nie odpocząć? Opuszczamy głowę ten metr niżej – dalszą część już znamy.
Jestem pewien, że gdyby górnictwo rozwinęło się dużo wcześniej, w czasach pogańskich, dwutlenek węgla dostał by swojego boga, a przynajmniej potwora, który wabi ludzi pod ziemię i śpiewa im morderczą kołysankę 😉
Trzeba przyznać, że spotkanie dwutlenku węgla po ziemią brzmi strasznie. Czy jest sposób, aby się przed dwutlenkiem węgla uchronić? Może wyczuwalny podmuch z otworu sztolni jest wskaźnikiem, że obiekt jest wentylowany? Wspomniałeś też o lampie wskaźnikowej i mierniku dwutlenku węgla – streścisz jak działają i jak ich używać?
Wyczuwalny ruch powietrza jest zazwyczaj dobrym znakiem. Wyjątkiem mogą być kopalnie węgla, gdzie powietrze pomimo delikatnego ruchu, ciągle może być nasączone gazami, które wypłynęły z górotworu. Zjawisko to może występować we wszystkich kopalniach, ale w węglówkach najczęściej będzie to dwutlenek węgla. Lepszą sytuacją będzie powietrze zasysane do środka. Trzeba też pamiętać, że warunki pod ziemią mogą nie być stałe. Jednego dnia atmosfera może być idealna, innego już wątpliwa. Będzie to zależało na przykład od pogody, dlatego warto sprawdzać prognozy. Podczas niżu barycznego, powietrze będzie wysysane z kopalni, ale też gazy będą wysysane z górotworu. Raczej należy unikać takich warunków w obiektach niepewnych. Przy wyżu, świeże powietrze będzie wtłaczane pod ziemię. Zminimalizuje to też wysączanie się gazów. Dodatkowo warto też mieć na uwadze temperaturę na zewnątrz. Obiekty wentylowane grawitacyjnie, będą się przewietrzały tym lepiej, im większa będzie różnica temperatur wewnątrz/ na zewnątrz. Można zauważyć że kierunek ruchu powietrza w zimie będzie odwrotny niż w lecie. To właśnie wynika z faktu, że różnica temperatur jest raz dodatnia, raz ujemna. Przy temperaturach w okolicach 10 stopni warunki w takiej kopalni mogą być najgorsze, bo wentylacja przestanie działać.
Jeśli zaś chodzi o kwestie topologiczne – należy uważać na obiekty o małych otworach wejściowych i idących w dół. Kategorycznie należy unikać upadowych w kopalniach węgla (jest to najgorsze, w co się można wpakować nieświadomie – na szczęście zostało ich już niewiele). Trzeba też pamiętać, że im dalej od wejścia i dalej od głównego ciągu, tym warunki mogą być gorsze. Nawet jeżeli kopalnia przewietrza się grawitacyjnie, to daleko od drogi, którą następuje wymiana powietrza, gdzieś w długiej odnodze za obwałami, atmosfera może pozostawiać wiele do życzenia.
Najlepszym sposobem na zabezpieczenie się na wypadek niekorzystnego składu atmosfery, są detektory gazów. Będą nas one ostrzegały, kiedy coś będzie nie tak. Najbardziej interesującymi nas gazami są tlen i dwutlenek węgla. Tlenu potrzebujemy do oddychania, dwutlenku węgla nie chcemy wdychać. Najczęściej stężenia tych dwóch gazów są od siebie zależne. Jeżeli spada nam tlen, możemy się spodziewać podnoszenia się CO2. Nie jest to pewne w 100% przypadków, jednak istotne zaburzenie tej korelacji jest chyba bardziej teoretyczne niż faktycznie występujące w warunkach naszych kopalń. W związku z tym często mierzy się tylko jeden z tych gazów – przeważnie tlen, bo detektory są dość popularne. Niestety, nie znaczy to, że tanie. A im więcej gazów mierzą, tym cena jest wyższa. Problemem jest też ich zasada działania. Wszystkie najpopularniejsze detektory posiadają sensory elektrochemiczne. Obecność mierzonego gazu wywołuje reakcję chemiczną, która powoduje pojawienie się sygnału elektrycznego. Problem w tym, że ta reakcja jest nieodwracalna i taki sensor wyczerpuje się z czasem. Czas życia sensora tlenu, niezależnie, od tego ile był używany, wynosi około 2 lat (zaklejanie sensora do przechowywania może nieco przedłużyć jego życie – na pewno przedłużyłoby przechowywanie w atmosferze obojętnej). Bardziej zaawansowane mierniki się po prostu nie włączą po tym czasie. Prostsze będą pokazywały głupoty. Koszt wymiany sensora (profesjonalnie z kalibracją), znowu może być czterocyfrową sumą. Istnieje też inna rodzina sensorów dwutlenku węgla (nie spotkałem się z innymi gazami w tej technologii). Są to czujniki optyczne – a w zasadzie spektrometryczne. Składają się z diody świecącej i specjalnego detektora światła. Oba elementy znajdują się w badanej atmosferze. Upraszczając – dwutlenek węgla absorbuje pewien konkretny kolor światła (o ile można mówić o kolorze w podczerwieni). Pomiar braku tego koloru mówi nam o stężeniu CO2 w otoczeniu. Niewątpliwym plusem tej technologii jest brak zużywania się sensora. Czujniki są też relatywnie tanie. Niestety mają dość niewielki zakres pomiaru. Mierzą do 10 000ppm1 , a więc do stężenia 1%. Jednak w praktyce są dość przydatne – lepiej mieć w tym przypadku miernik zbyt czuły, niż za mało czuły, a to graniczne 1% powie nam, że już coś jest nie tak i czas wracać. Nie potrzebujemy analizować ile jeszcze wytrzymamy i czy 3% to już, czy jeszcze nie – wycofamy się wcześniej.
Zanim elektronika opanowała świat, radzono sobie przy użyciu ognia, a dokładniej – benzynowej lampy wskaźnikowej. Płomień lampy, podobnie jak człowiek, potrzebuje tlenu do istnienia. Różnica jest taka, że patrząc na płomień łatwiej ocenić ile tlenu dostaje – będzie się zmieniała jego wielkość. Lampa wskaźnikowa to taki bardzo dobrze obudowany płomień. Obudowany, bo dawniej takie lampy służyły nie tylko do pomiaru tlenu, ale i wybuchowego metanu, więc płomień nie mógł wydostać się na zewnątrz. Lampa posiada szklany klosz z naniesionymi liniami. Używając jej, początkowo ustawiamy wielkość płomienia tak, żeby sięgał do linii i później obserwujemy, czy jego długość się nie zmienia. Jeszcze wskazówka praktyczna dla użytkowników: Po odpaleniu warto złożyć wszystkie elementy, bez skręcania ich. Skręcić dopiero po rozgrzaniu się całości – w ten sposób unikamy zbytnich naprężeń w szkle. Lampę odpalamy raz przed wejściem i gasimy po wyjściu – nie jesteśmy w stanie ustawić prawidłowo płomienia w nieznanej atmosferze pod ziemią. Zaletą lamp wskaźnikowych jest prostota konstrukcji oraz niska cena (sprawne można dostać już od około 150zł). Wadą są z pewnością jej gabaryty i masa – jest nieporęczna i nie nadaje się do ciasnych, czołganych przejść – musi być ciągle ustawiona w pionie. Wymaga też od użytkownika wiedzy na temat zasady jej działania.
Gromadzenie się pod ziemią dwutlenku węgla dotyczy tylko opuszczonych obiektów kopalnianych, czy trzeba na niego uważać również w innych obiektach np. jaskiniach?
W jaskiniach problemy z atmosferą są o wiele rzadziej spotykane. Ma to bez wątpienia związek z tym, że jaskinie powstają w spękanym górotworze, a przez liczne pęknięcia, ma on szansę się wentylować. Oczywiście w dłuższych obiektach, poziom dwutlenku węgla będzie wyższy niż na zewnątrz, ale nie będą to jednak wartości niebezpieczne.
Niestety prawda jest taka, że dwutlenek węgla może czyhać na nasze życie znacznie bliżej, niż nam się wydaje. Każda zamknięta przestrzeń może być pułapką. Możemy pójść do piwnicy po ziemniaki i już nie wrócić. I nie jest to przesada. Kilka lat temu można było przeczytać o wypadku, gdzie dwie osoby zginęły uduszone w piwnicy na ziemniaki. To była piwniczka pod jakąś szopą i nie miała wentylacji. Pierwsza osoba zeszła po ziemniaki, a kiedy długo nie wracała, druga poszła to sprawdzić. Mogła zobaczyć tę pierwszą osobę, leżącą na ziemi, i nieświadoma zagrożenia, zeszła sprawdzić co się stało. Ale dlaczego piwnica stała się pułapką? Brak wentylacji to jedno, ale skąd tam tyle dwutlenku węgla? Odpowiedzią są te nieszczęsne ziemniaki. Ogólnie rzecz biorąc, rośliny wydzielają dwutlenek węgla podczas oddychania (produkują tlen tylko pod wpływem światła). Duże ilości owoców, czy warzyw, przechowywane w niewentylowanym, ciemnym pomieszczeniu, mogą stać się niebezpieczne. Podobno prym w produkcji dwutlenku węgla wiodą jabłka.
Ale nawet bez dodatkowej produkcji niebezpiecznego gazu, zamknięte przestrzenie mogą stwarzać zagrożenie gazowe. Nie otwierana od lat studzienka miała w końcu czas na zgromadzenie różnych nieprzyjemnych gazów. Z tego powodu wszelkie prace w studzienkach, czy zamkniętych komorach, są kwalifikowane jako prace niebezpieczne i prawnie wymagają obecności osoby zabezpieczającej na zewnątrz (oraz czujnika monitorującego jakość powietrza).
Dwutlenek węgla spotykamy też znacznie bliżej nas, w naszych pokojach. Zwłaszcza podczas ostatnich upałów, kiedy musimy decydować, czy wolimy otworzyć okno i wpuścić gorące powietrze, czy się lekko podduszać w chłodniejszych warunkach. Normalnie stężenie dwutlenku węgla w atmosferze wynosi około 400ppm (400 cząstek CO2 na milion cząstek powietrza ogółem, co odpowiada stężeniu procentowemu 0,04%). Europejska norma mówi, że w pomieszczeniach biurowych nie powinno być więcej niż 1000ppm. Powyżej tej wartości spada sprawność intelektualna. Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś to mierzył, ale pozostaje mieć nadzieję, że ktoś to liczy na etapie projektu budynku. Powyżej 1500-2000ppm, osoby, mające problemy z układem oddechowym, mogą odczuwać dyskomfort, a dodatkowo przy wysokiej temperaturze mogą mdleć. Praca w trudnych warunkach dopuszcza 8000ppm, ale jest to bardziej doprecyzowane w jakim czasie ekspozycji.
Pisząc tę odpowiedź, mam w pokoju 1600ppm, ale nie zamierzam otwierać okna, bo na zewnątrz dochodzi do 40 stopni.
Czyli miernik CO2 przydaje się nie tylko pod ziemią. Wracając jednak do tematu bezpieczeństwa i zagrożeń – czy podczas eksploracji jaskiń i sztolni występują, oprócz spękań górotworu, czy zagrożenia gazowego, jeszcze jakieś niebezpieczeństwa, o których należy tu wspomnieć?
Myślę, że są to dwa główne i najniebezpieczniejsze zagrożenia, z którymi możemy się spotkać pod ziemią. Nie oznacza to jednak, że jedyne. Zawsze powinniśmy spojrzeć chłodnym okiem i ocenić, czy w miejscu, do którego chcemy wejść, nie kryje się jakieś inne niebezpieczeństwo.
Jednym z problemów może być woda. W zasadzie woda skrywa kilka zagrożeń. Jedno w sensie dosłownym – możemy nie zauważyć kryjącego się pod wodą zagłębienia, czy nawet szybu. Kolejną kwestią może być to, że woda może niespodziewanie zalać część wyrobiska. Istnieją obiekty okresowo zalewane przez wodę (lub raczej zazwyczaj są zalane, a okresowo, podczas suszy, da się do nich wejść). Przy ostatniej radykalizacji zjawisk pogodowych i ulewach, jakie potrafią występować, może nastąpić szybkie zalanie takiego przejścia. Nawet my sami możemy wpłynąć na podniesienie się poziomu wody. Na wejściu do pewnej kopalni jest korytarz z wodą – różny poziom o różnych porach roku. Weszliśmy bez większych problemów w kaloszach. Dalej, za obwałami poziom wody był wyższy i nie dało się wejść zbyt głęboko. Kolega trochę pokopał butem, poprawiając przepływ – tak po prostu zrobił rów piętą w piasku. Efekt był taki, że nie udało nam się już wyjść suchą stopą, bo woda na wyjściu była powyżej kaloszy.
Innym zagrożeniem mogą być dzikie zwierzęta. Raczej w naszej strefie klimatycznej nie spotkamy niedźwiedzia w kopalni, ale trafienie na borsuka w ciasnym, czołganym korytarzu, też nie będzie należało do przyjemności.
Kolejny problem, jaki mi przychodzi do głowy, to śmieci. Jakoś tak jest, że dziury w lesie przyciągają do siebie śmieci. I często są to śmieci z gatunku tych bardziej problematycznych. Można się pokaleczyć o szkło, czy inne ostre krawędzie. Można spotkać sterty rakotwórczego azbestu, czy pojemniki z niezidentyfikowaną chemią. Martwe zwierzęta też nie są niczym nadzwyczajnym. Zarówno takie, które samodzielnie wpadły do dziury i skończyły żywot, jak i takie „wyrzucone”.
Czy w ciasnych miejscach, o których wspomniałeś przy okazji borsuków, istnieje ryzyko utknięcia? Czy są jakieś specjalne techniki pozwalające przejść przez takie zaciski?
Wbrew pozorom, powiedziałbym, że im mniejsze umiejętności, tym trudniej utknąć. Z prostej przyczyny: Jeśli nie wiesz jak to zrobić, to tam nie wejdziesz. Nie puści cię psychika, a później zbyt długa kość udowa, lub kolana wyginające się tylko w jedną stronę 😉 Ale przy okazji zacisków mogą się pojawić niemiłe niespodzianki, np. jeżeli taki przełaz będzie nachylony lekko w dół. Grawitacja pomoże nam prześlizgnąć się na drugą stronę. Problem w tym, że z powrotem już nie będzie tak różowo, będziemy musieli o wiele mocniej walczyć. Ogólnie zasada w zaciskach jest taka, że jedną rękę wystawiamy do przodu, drugą zostawiamy z tyłu. W ten sposób, po pierwsze, jesteśmy wężsi w barkach, a po drugie możemy sobie pomagać zarówno odpychając się z tyłu, jak i podciągając się do przodu. Dodatkowo w takiej pozycji łatwiej się wycofać, bo można się poruszać w obie strony z podobnym wysiłkiem.
A jak to jest z labiryntami korytarzy? Książki, gry i filmy przyzwyczajają nas do idei podziemi jako labiryntu korytarzy, w których bardzo łatwo się zgubić. Czy rzeczywiście możliwość zgubienia się pod ziemią to znaczny problem?
Powiedziałbym, że i tak, i nie. Problemem jest to, że nie mamy punktu odniesienia (jakim na zewnątrz jest na przykład słońce), dlatego bardzo łatwo jest pod ziemią stracić poczucie kierunku. A w zasadzie pewnym jest, że takiego poczucia mieć nie będziemy. W związku z tym w labiryncie podobnych korytarzy bardzo łatwo się zgubić. Często zwiedzając jakiś obiekt, zdarza mi się zdziwić, bo w głowie nieco inaczej oszacowałem sobie miejsce, w którym jestem. A muszę powiedzieć, że mam dość dobrą orientację w przestrzeni i pamięć. Gdyby więc trafił się prawdziwy labirynt, bez punktów charakterystycznych, jesteśmy zgubieni. W praktyce na szczęście nie mamy w okolicy obiektów na tyle rozbudowanych, żeby zgubienie się było poważnym problemem. Przeważnie jest to główny chodnik z odejściami na boki. Przy bardziej skomplikowanej topologii, też da się znaleźć ten główny ciąg, który zaprowadzi nas do wyjścia. Jeśli jednak mamy bardzo słabą orientację przestrzenną, wtedy tak, może to być poważny problem.
A zdarzyła wam się kiedyś pod ziemią jakaś sytuacja kryzysowa – nagły spadek ilości tlenu, zaczynający obsypywać się strop, awaria źródła światła? Nie licząc tej sytuacji z wodą, o której już opowiedzieliście.
Na szczęście nie mieliśmy poważnych kryzysów pod ziemią. Owszem, zdarzało nam się dochodzić do miejsc, gdzie zawartość tlenu była obniżona, ale po prostu nie szliśmy dalej. Raz nawet weszliśmy w takie miejsce bez czujnika. Na szczęście wyczuliśmy, że coś jest nie tak i się wycofaliśmy. Raz, czołgając się przez wąskie przejście, zebrałem kamień, który leżał sobie gdzieś na boku i wturlał mi się na plecy. Ważył może 15-20kg, więc nie było tragedii, tylko musiałem go z siebie zrzucić gdzieś na bok, bo było za ciasno, żeby z nim iść. Jeśli chodzi o światło, to zawsze mamy go więcej – zapasowe czołówki, plus jakieś ręczne lampy do nagrywania/foto. Raz byliśmy w kopalni wysoko zalanej wodą. W woderach trzeba było iść ostrożnie, bo do przelania było jakieś 10cm, a podłoże było bardzo nierówne. Paweł się potknął i wpadł po szyję. Akurat miał swoją główną lampę świeżo po serwisie i właśnie była w fazie testów, nie uszczelniona porządnie. No i po tym wydarzeniu potrzebowała kolejnego, większego serwisu, bo przestała działać. Raz przez własną głupotę utopiłem też czujnik CO2 (i czyste buty), bo zostawiłem go w worze na kamieniu i stoczył się do wody. Na szczęście niskim kosztem dało się go naprawić. Innym razem w jaskini, poślizgnąłem się podczas wspinaczki i zjechałem 2 metry, rozcinając przy tym lekko dłoń. Wyciągnąłem spod kasku apteczkę, plaster i jazda dalej. Przede mną było jeszcze jakieś 6 godzin akcji.
Czyli przygotowanie zwykle ratowało sytuację. Przygotowania dotyczyć też będzie następne pytanie – jeśli chcemy zejść pod ziemię i zwiedzić jakiś konkretny obiekt, jak do tego się przygotować? Jak się ubrać? Co, oprócz wspomnianego miernika gazu (pod postacią czujnika elektronicznego czy lampy wskaźnikowej), oraz wielu źródeł światła i apteczki, należy ze sobą zabrać?
Przede wszystkim należy zabrać ze sobą zdrowy rozsądek, żeby potrafić podjąć decyzję o wycofaniu się, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jeżeli wybieramy się w konkretne miejsce, to najlepiej wcześniej dowiedzieć się, co nas tam czeka. Dzięki temu będziemy wiedzieli dokładniej, co zabrać (na przykład, czy potrzebne będą wodery albo liny). Zawsze warto mieć ze sobą miernik gazów. Ten punkt jest już chyba oczywisty. Jeśli planujemy dłuższą akcję, warto mieć przy sobie jakiś prowiant do uzupełnienia spalonych kalorii i wodę, bo wbrew pozorom dość szybko się odwadniamy. Kiedy pod ziemią, w chłodzie i blisko 100% wilgotności, chce nam się pić, znaczy to, że już jest za późno i już jesteśmy odwodnieni. Zazwyczaj nie jest to problemem. Gorzej, jeżeli czeka nas jeszcze spory wysiłek.
W kwestii ubrań – tak naprawdę wszystko zależy od obiektu. Czasem można wejść po prostu „z marszu”, jednak polecam zawsze przebrać się w ciuchy do pobrudzenia – nigdy nie wiadomo, czy nie trzeba będzie się położyć na ziemi. Do czołgania się najlepszy będzie kombinezon jednoczęściowy. Jego największą zaletą jest to, że nie rozdziela się w pasie i nie zbieramy ziemi do spodni, albo pod bluzę. Nie musi to być specjalistyczny kombinezon jaskiniowy (chociaż one będą najwytrzymalsze). Wersje „robocze” też się bardzo dobrze sprawdzają i dodatkowo występują w mniej oczojebnych kolorach niż kombinezony jaskiniowe ;). Kalosze – zawsze. Po prostu. Nie kombinować, że może nie będzie wody – wziąć kalosze i nie myśleć o tym. Kalosze, według zamysłu jaskiniowego, powinny być pod spodniami. W ten sposób nie będą zbierały kamieni podczas czołgania. Kask. W zasadzie trzeba by zacząć listę od kasku, bo nawet w przestronnych, chodzonych obiektach, pusty łeb sobie można rozwalić. A im ciaśniej, tym gorzej. Często patrzymy uważnie pod nogi. Zwłaszcza, kiedy są przeszkody. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do obserwowania stropu, a pod ziemią czai się on bliżej, niż się spodziewamy. Zwykły budowlany garnek będzie robił robotę – warto kupić taki z paskiem podbródkowym – nie ściągniemy go sobie z głowy w ciasnych miejscach. Lepszą opcją są kaski wspinaczkowe. Są mniejsze, lżejsze i wygodniejsze. Dodatkowo prawie zawsze mają mocowanie na latarkę czołową. No i właśnie – światło. Naszym głównym oświetleniem powinna być czołówka. Wolne obie ręce przydają się w ciaśniejszych miejscach. Jest to też po prostu wygodniejsze. Drugie -zapasowe światło to dobry nawyk, chociaż w większej grupie, nie jest konieczne, żeby każdy miał po dwie latarki. To, że wszystkim jednocześnie światło wysiądzie jest mało prawdopodobne. Powinniśmy też mieć zapasowe baterie do naszego głównego światła, zwłaszcza jeśli planujemy dłuższe akcje.
Przed zejściem warto zrobić research2. Gdzie jednak można znaleźć szczegółowe informacje na temat podziemnych obiektów?
Trzeba szukać po internecie. Najbardziej znane obiekty mogą być opisane na różnych blogach eksploracyjnych. Dość obszerną skarbnicą wiedzy jest też youtube.
Czy jeśli wejdziemy do jakiegoś obiektu i coś nam się stanie – utkniemy, złamiemy nogę lub obsypie się jedyne wejście i zarazem wyjście, co powinniśmy zrobić? Pytam o podstawowe czynności zwiększające szanse na przeżycie lub otrzymanie szybkiej pomocy.
Przede wszystkim nikt nam nie pomoże, jeżeli nikt nie będzie wiedział, że potrzebujemy pomocy. Zawsze powinniśmy poinformować kogoś, gdzie idziemy i jak długo planujemy tam być. Jeżeli do umówionej godziny nie damy znaku życia, taka osoba powinna powiadomić służby ratownicze. Jeśli już ulegniemy wypadkowi pod ziemią, bardzo ważne będzie jak najszybsze wezwanie pomocy. Jedna z osób powinna wyjść i zadzwonić po pomoc (jeżeli nie będzie bardziej potrzebna przy poszkodowanym). Z tego też powodu wchodzenie pod ziemię w pojedynkę nie jest najlepszym pomysłem. Najlepiej byłoby, gdybyśmy byli w stanie wyprowadzić poszkodowanego na zewnątrz. Znacznie skróci to czas dotarcia do lekarza. Miejscowi strażacy mogą nie mieć sprzętu i umiejętności, żeby nas wyciągnąć, a czas oczekiwania na specjalistyczne grupy może być liczony w godzinach (dotyczy to trudnych technicznie obiektów – z zaciskami, dostępem linowym – z prostej sztolni raczej nas bez problemu wytargają). Jeżeli jednak nie możemy wyjść z poszkodowanym, to przy długotrwałym siedzeniu w miejscu groźna jest niska temperatura. Bardzo łatwo jest się wychłodzić, co na pewno nam nie pomoże, a hipotermia może nawet zabić. Dlatego do spisu potrzebnych rzeczy powinniśmy dopisać też tak zwany koc ratowniczy (znany też jako folia NRC). Pomoże nam utrzymać ciepło podczas oczekiwania. W przypadku odcięcia drogi wyjścia jest mniej różowo, bo czeka nas dłuższy pobyt pod ziemią. Przede wszystkim nie będziemy w stanie wezwać pomocy od razu więc będziemy zdani tylko na naszą osobę na zewnątrz. Zanim minie ustalona godzina alarmowa, zanim ta osoba stwierdzi, że rzeczywiście chyba coś się stało, może minąć wiele godzin. Pozostaje nam zawinąć się w folie NRC i czekać. Chyba, że mamy czym, to możemy się wykopywać, jeżeli nie stwarza to ryzyka kolejnych zawałów.
Wbrew pozorom, nie jest tak łatwo utknąć w zacisku. Jeśli się uspokoimy, rozluźnimy mięśnie, powinno nam się udać odblokować – samemu lub z pomocą. Jeżeli jednak naprawdę uda nam się utknąć (bo jednak, mimo niewielkiego prawdopodobieństwa, jest to możliwe), to może to być najpoważniejsza z opisywanych tu akcji, z czasem ratunku liczonym nawet w dniach.
Dostęp linowy, zaciski, zagrożenia gazowe, chłód, woda – eksploracja podziemnych obiektów brzmi… zaawansowanie. Czy istnieje w Polsce miejsce, organizacja, związek, czy grupa w której można zdobyć doświadczenie potrzebne do bezpiecznej eksploracji jaskiń i opuszczonych sztolni, najlepiej pod okiem specjalistów?
Jeśli chodzi o jaskinie, to sprawa jest prosta. W wielu większych miastach funkcjonują kluby speleologiczne, które cyklicznie organizują kursy na kartę taternika jaskiniowego. To niejako rozwiązuje kwestię nauki technik linowych, sposobów pokonywania zacisków, jak i ogólnego obycia pod ziemią. Wadą kursu jest jego cena. Razem z kosztami wyjazdów trzeba odłożyć kilka tysięcy złotych. Inną kwestią jest też brak nacisku na zagadnienie bezpieczeństwa gazowego, bo w jaskiniach ten problem praktycznie nie występuje.
Jeśli chodzi o profesjonalne przygotowanie typowo pod opuszczone kopalnie, tutaj jest o wiele gorzej. Chyba trzeba by zostać górnikiem. I to nie takim szeregowym, a ratownikiem górniczym, albo z ekipy zabezpieczającej wyrobiska.
Postawmy w temacie „kropkę nad i” – czy są w Polsce jakieś konkretne obiekty, których eksploracje kategorycznie odradzalibyście zarówno początkującym, jak i doświadczonym eksploratorom?
Myślę, że ciężko jest wskazać konkretne obiekty. Wiele zależy od stopnia przygotowania. Nawet do beztlenowej Lisiej Sztolni wchodzą ludzie w aparatach powietrznych. Ale właśnie – wałbrzyskie węglówki będą na pewno na liście odradzanych. Tylko że to też nie jest takie proste. Znane i uczęszczane obiekty są mimo wszystko dość bezpieczne, np. taka jedna sztolnia transportowa. Warto dojść do skrzyżowania i zobaczyć stare wagoniki spoczywające pod wodą. Droga jest dosłownie prosta i tylko na przecięciu dwóch pokładów węgla są obwały. Natomiast próba pójścia dalej za skrzyżowanie jest bardzo złym pomysłem. To miejsce jest ekstremalnie niebezpieczne pod względem stabilności chodnika. W jedną stronę ciąg się dobrze wentyluje, w drugą jest otamowany, więc dochodzi jeszcze zagrożenie gazowe, a w obu kierunkach chodniki praktycznie nie istnieją i są tylko szczeliny między płytami skalnymi.
Jeśli miałbym odradzać jakieś obiekty, to właśnie ze względu na ich zły stan. Do innych zagrożeń można się przygotować, ale trudno jest przewidzieć, kiedy danemu miejscu najdzie ochota, żeby się definitywnie zawalić.
Nie chcę też wymieniać tutaj obiektów, żeby nie zwracać na nie uwagi. Jeśli będą sobie tkwiły w częściowym zapomnieniu, mniej osób będzie się tam pchało.
Nadmienię tylko, że należy uważać na kopalnie o rozwinięciu pionowym, w których występują podesty i strop jest obudowany drewnem. Oznacza to, że żyła została wybrana w całości, a przestrzeń poniżej i powyżej chodnika nie jest litą skałą, tylko usypanym materiałem płonnym, którego tysiące ton są trzymane w miejscu przez starą drewnianą obudowę. Zarówno strop może się nam tam zawalić na głowę, jak i spąg wyjechać nam spod nóg, otwierając wielki lej.
Serdecznie dziękuję za tę rozmowę. Zapraszam czytelników do śledzenia poczynań grupy RD Eskploracja na Facebook’u i ich kanale na YouTube. Pragnę również najmocniej podziękować za udostępnienie niesamowitych zdjęć spod ziemi, które wraz z ich trafnymi opisami oddają charakter tej fascynującej pasji. Wierzę, że informacje i doświadczenie, jakimi się tu z nami podzieliliście, będą wybitnie przydatne dla wielu osób w przyszłości, które dzielą z Wami i ze mną zainteresowanie. Ja z pewnością skorzystam z Waszej wiedzy!
Tymon Kalbarczyk
realgarblog.com
1 Ppm – (z j. ang. parts per million) – jednostka używana do określania stężenia substancji występującej w małych, lub śladowych ilościach w badanej mieszaninie, 1 ppm oznacza stężenie 1/1000000.
2 Research – (z j. ang. badania) tu czynność wyszukiwania faktów, oraz sprawdzania ich autentyczności.
Poznaj pozostałe wpisy na blogu REALGAR:
▪ KOPALNIA W POSĄDZY – Zapomniane dziedzictwo siarkowe
▪ PERŁY JANINY czyli o wyjątkowej kolekcji Pawła Siudy i libiąskich Skittlesach
▪ REGULICE – co wulkanizm ma do ametystów i agatów?
▪ INKLUZJE czyli o tym co w krysztale zamknięte
▪ RUDNO – O melafirach, heulandycie i agatach
▪ ODRA – Katastrofa ekologiczna, a wody kopalniane
#rdeksploracja #jaskinie #sztolnie #eksploracja #urbex
Frazy kluczowe: RD Eksploracja – jakie niebezpieczeństwa pod ziemią? | RD Eksploracja – jak uniknąć zagrożeń? | RD Eksploracja – jak korzystać z miernika CO2? | RD Eksploracja – jak rozpocząć pasję eksploracyjną? | RD Eksploracja – jakie są techniki pozwalające przejść przez zaciski? | RD Eksploracja – eksploracja jaskiń | RD Eksploracja – eksploracja podziemi | RD Eksploracja – eksploracja sztolni | RD Eksploracja – Urbex | RD Eksploracja – eksploracja opuszczonych miejsc | RD Eksploracja – podziemna eksploracja | RD Eksploracja – grupa eksploracyjna | RD Eksploracja – zlikwidowane kopalnie | RD Eksploracja – zalane szyby | RD Eksploracja – podziemne chodniki | RD Eksploracja – ciasne korytarze | RD Eksploracja – podziemne wyprawy | RD Eksploracja – Urban exploration